Planer Pani Swojego Czasu w skrócie

Planer Pani Swojego Czasu w skrócie

Jak sobie poradzić, kiedy masz dużo na głowie? Co zrobić kiedy gonią Cię terminy? Najlepszą opcją jest wizualizacja. Zapisywanie, notowanie. I dobrze jest mieć do tego idealne miejsce.
Przyznaję, jestem fanką wszelkich notesowych, kalendarzowych gadżetów. Dlatego gdy kilka tygodni temu Pani Swojego Czasu ogłosiła -50% szybciutko zdecydowałam się na zakup jej plenerów. regularna cena prawie 100 zł plus koszt przesyłki lekko mnie odstraszały, jednak po rabacie cena była warta grzechu. I tak weszłam w posiadanie Planera Pani Swojego Czasu.


Zacznę od początku. Lubię takie gadżety, bo prezentują się ładnie i cieszą oko. A przy tym są funkcjonalne. Zakupiony przeze mnie zestaw trzech zeszytów jest przygotowana na pół roku do przodu. Podoba mi się to, że moment od kiedy zaczynamy swoją przygodę i planowanie określamy same- w żadnym z zeszytów nie ma sztywnych ram i dat.
Mamy podział na miesiąc, tydzień i konkretny dzień. Jest miejsce na plany długoterminowe i notatki. I oczywiście, co teraz jest już bardzo częste w takich produktach, znajdziemy kilka cytatów dla motywacji i porad.
Rzekłabym, że taki zeszyt to raj dla perfekcjonisty.

Wizualnie prezentuje się nie źle. Prosto, a to dla mnie duży plus. Format szkolnego zeszytu sprawia, że jest poręczny. Miękka okładka (foliowana) nie dodaje nic do wagi, a jak wiadomo waga damskiej torebki i tak zazwyczaj nie należny do najniższych ;) Żeby plener się nie otwierał jest zabezpieczony gumką spinającą, a ze spodu wystają nie jedna, a trzy tasiemki pomocne przy zaznaczaniu ważnych terminów.




Jeśli ktoś potrzebuję czegoś, co pozwoli ogarnąć mu natłok spraw i obowiązków to ten gadżet jest dla niego. Jeśli będzie potrzebował czegoś, co nie trzyma go w sztywnych ramach czasowych to również mogę polecić.
Sama jednak rozejrzę się teraz za czymś innym. Z nowym rokiem wiele małych firm wypuści swoje kalendarze i właśnie czegoś takiego bym chciała. Tylko jeszcze nie wiem w którą stronę patrzeć i gdzie szukać.

A Wy możecie polecić jakieś ciekawe, autorskie kalendarze/planery/organizery? Z czego korzystacie na co dzień?


Ps. Zapraszam na mojego fb - czeka tam mała niespodzianka dla wszystkich kochających zdjęcia i dla każdego z fanów instagramowych albumów ;-)
Candy Tint Balm SLEEK

Candy Tint Balm SLEEK

Lubię wyprzedaże. A ostatnio bardzo lubię też produkty do ust. Więc kiedy w jednym z marketów trafiłam na tint balm od sleek-a postanowiłam od razu go sprawdzić.
Na szczęście wybór był dosyć spory, więc udało mi się zdobyć odcień w którym wiem, że będę się dobrze czuła.




Bardzo lubię produkty do ust zwane tint'ami. Mam kilka w swoich zapasach, ale każdy z nich ma formę półpłynną. Ze sleekiem jest inaczej. Tutaj mamy sztyft jak przy klasycznej szmince. Czarne, zgrabne opakowanie i w środku wysuwany tradycyjnie produkt. Skusiłam się na odcień cherry drop, bo wydał mi się on odpowiedni do stosowania na co dzień. I muszę przyznać, że to był strzał w 10! ponieważ bardzo dobrze się w nim czuje. Nie przeszkadza mi nawet lekki efekt połysku- tinty które posiadam po zaschnięciu matowieją. Myślę nawet, że w produkcie sleeka nazwanie go tintem jest troszkę na wyrost.


Candy tint balm utrzymuje się na ustach przyzwoicie długo. Nie jest to kosmetyk z górnej półki od którego wymagamy współpracy przez długi czas po pomalowaniu, jednak jako błyszczyk-zawsze-pod-ręką radzi sobie świetnie.
Jest tylko jeden minus. O tyle dziwny, że przy pierwszym kontakcie wydaje się plusem. Chodzi mianowicie o zapach. Pachnie pięknie, słodko i przyjemnie. Niestety ta intensywność nie ulatnia się na ustach, a momentami mam wrażenie, ze jest wręcz przeciwnie. Jest to męczące, bo chcąc się chociażby napić czujemy chemiczny, perfumowany posmak w buzi. Niestety to trochę ogranicza mnie w stosowaniu. Z racji tego, ze tint bardzo mi się podoba poszłam na kompromis- używam go przy okazji wyjścia z domu uprzednio porządnie się nawadniając. A przed jakakolwiek konsumpcją dokładnie ścieram go z ust i później na nowo nakładam. Myślę jednak, że przez ten aspekt nasza miłość nie będzie trwała wiecznie i w niedługim czasie zastąpię ten produkt czymś innym.


A Wy znacie tint od sleeka? Czy w ogóle mamy na sali fanki tego typu kosmetyków? :)
wake up, skin! czyli jak zamieniłam się w szopa

wake up, skin! czyli jak zamieniłam się w szopa

Dłuższą chwilę nie pisałam nic nowego, ale wszystko zganiam na przeprowadzkę. A w zasadzie na duży przed-przeprowadzkowy remont. Każda wolną chwilę spędzamy na malowaniu i poprawianiu. To całe zmęczenie zdecydowanie odbija się na mojej cerze. Jednak ja zapobiegawczo podczas zakupów kosmetycznych weszłam w posiadanie maseczki z The Creme Shop o wdzięcznej nazwie "wake up, skin!". Czy moja skóra faktycznie obudziła się po maseczce? I czy ta weszła do grona moich koreańskich ulubieńców?




Zacznę od tyłu, bo od strony wizualnej. Przyznam, że to właśnie przez nią skusiłam się na maseczkę. Chciałam koniecznie wypróbować "zwierzęce", koreańskie maski. Miałam ich kilka do wyboru i tutaj już przy podjęciu decyzji kierowałam się właściwościami.
Wake up, skin! są pakowane po trzy sztuki. Za taki komplet zapłaciłam 5f. W tej cenie dostałam możliwości zamiany w uroczego szopa. Pojawił się tylko jeden, duży minus- przez nadruk maska stała się niewygodna w użytkowaniu. Szop okazał się sztywniakiem, przy którym każdy ruch głową powodował jego przesuwanie i opadanie. Przy tradycyjnych maseczkach tego problemu nie miałam. Podobnie z przyleganiem, niestety nie każda partia skóry przez to skorzystała na właściwościach maski.


kilka chwil walczyłam, żeby ładnie przylegało,a  jak widać po bokach nadal maseczka gdzieś ucieka :(
I tutaj chce przejść do sprawy istotnej- działania. Bo wake up, skin! zadziałało świetnie. Skóra po zabiegu była miła, miękka delikatna, promienna i na pewno obudzona. Myślę, że nie bez znaczenia jest tutaj obecność żelu kokosowego i kwasu hialuronowego. Na prawdę z przyjemnością spojrzałam w lustro.
Nad składem się nie rozwodzę, oczywiście naturalniej byłoby wymieszać zieloną glinkę z ulubionym olejem, co często robię, ale maseczki w płachcie uzależniają. Do tego mnóstwo wyciągów z roślin służących naszej skórze: aloes, szałwia, jania[algi], chrysanthellum indicum[sprawdza się w walce z trądzikiem], kaki, herbata chińska, pigwowiec chiński[wspomaga nawilżenie, zatrzymując wodę w skórze], bylica japońska[pozytywny wpływ na cerę wrażliwą i trądzikową], czy cynamonowiec. Pozostałe składniki nie powinny wyrządzić krzywdy żadnemu rodzajowi cery - są dosyć uszczuplone. Oczywiście znajdziemy tu potencjalnych zapychaczy (jak np, methylparaben, czy butylene glycol), ale gwarantuję że przy niektórych składnikach z natury też jest taka szansa.

Czy kupię ponownie? Raczej nie. Trochę zniechęca mnie to o czym piałam- brak swobodnych ruchów przy używaniu maseczki. Chociaż działanie jest na prawdę warte uwagi. Nie wykluczam, że maseczka znajdzie się awaryjnie w kosmetyczce, tak żeby nadal ratować mnie po ciężkiej nocy.


Stosowałyście już słodkie, koreańskie, zwierzęce maseczki? Macie swoich ulubieńców?
OGX Szampon z mleczkiem kokosowym

OGX Szampon z mleczkiem kokosowym

Właśnie przed chwilą dokonałam czegoś, co w moim przypadku jest niemożliwe- zobaczyłam dno w butelce szamponu. Postanowiłam od razu podzielić się z Wami tą informacją,bo uwierzcie, że jeśli widzę dno w kosmetyku to musi być miłość ;) Tym razem moje uczucia skierowałam w stronę szamponu Organix z mleczkiem kokosowym. Kupowany na szybko, przez kilka tygodni na prawdę umilał mi czas podczas tej rutynowej czynności jaka jest mycie głowy. Moje włosy też nie narzekają, bo w sumie na co?


Skład szamponu jest całkiem niezły, mamy tutaj niewiele substancji konserwujących za to dużo substancji odżywczych, gdzie oczywiście na pierwszy plan wychodzi kokos, który znajduje się wysoko w składzie. Zapach występujący na samym końcu, co też jest dla mnie bardzo dobrym znakiem, bo szampon pachnie pięknie i mam podpowiedź, że to prosto "z natury", a nie z próbówki.
Pieni się nieźle, jest tym samym na prawdę wydajny (sodium c14-16 olefin sullfonate i cocamidopropyl hydroxysultaine niemal na samym początku listy składników). Przez te dwa aspekty organoleptyczne korzystanie z niego staje się przyjemnością.
Oprócz oleju kokosowego w składzie znajdziemy również olej z nasion krokosza (zmiękcza, wygładza, tworzy warstwę uniemożliwiająca odparowywaniu wody), panthenol (kondycjonuje, pogrubia, oraz nawilża włosy, dodaje blasku i ułatwia rozczesywanie), czy proteiny mleka (funkcja zmiękczająca, nawilżająca i wygładzająca). Jestem na prawdę mile zaskoczona, ze w drogerii można znaleźć coś, co prezentuje się na prawdę całkiem przyzwoicie.




Wizualnie prezentuje się bardzo ładnie. Urocza buteleczka, zamknięcie na klik i przyjazna środowisku. Wszystko na plus. 385 ml w Rossmanie kosztuje 35 zł, ale nie uważam tego za wysoką cenę jak za tak wydajny produkt.

Po użyciu szamponu moje włosy są miłe, miękkie i sypkie, a ja bardzo ten efekt lubię. Niestety mimo całych ochów nad składnikami, muszę przyznać że bez późniejszego wspomagacza grzebień z moimi włosami niespecjalnie chce współpracować.
Podczas kilkutygodniowego używania tylko raz musiałam odpuścić używanie, ponieważ skóra mojej głowy bardzo się wysuszyła- jednak mogę zgonić to również na karb zmiany wody. Po peelingu i naturalnym nawilżeniu masłem shea wróciłam do OGX i wszystko wróciło do normy, a ja więcej takich przygód nie miałam.
Jak wspominałam na początku dziś skończyła się moja buteleczka. Czy kupię następną? Z miłą chęcią, jednak pozytywnie zaskoczona tą firmą chciałabym spróbować również innych wersji.

Znacie firmę Organix? Korzystałyście z ich produktów? Jesteście fankami "dobrych składów", czy lubicie w swojej pielęgnacji silikony?
Marker do ust. Nowość od GOSH

Marker do ust. Nowość od GOSH

Jakiś czas temu pisałam o rezygnacji z beauty boxów. Jednak beGlossy skusił mnie ponownie i dlatego weszłam w posiadanie jego wrześniowej wersji. Jednym z kosmetyków który przykuł moją uwagę był kosmetyk do ust marki Gosh. Jednak nie była to zwykła pomadka, ani błyszczyk. Po raz pierwszy w swoich rękach miałam marker do ust. Jakie wrażenie na mnie zrobił?


W udziale przypadł mi kolor różowy. Chociaż z wyglądu robi wrażenie intensywnego, to przy bliższym poznaniu okazuje się bardzo delikatny. Dla mnie jest to duży plus, lubię takie subtelne efekty, ale wiem, że dla części z Was może być z tym różnie. 
Kiedy zdjęłam skuwkę przez moment zastanawiałam się JAK tego kosmetyku użyć. Na początku pomyślałam o stosowaniu go jako kredki - konturówki. Jednak jego kolor był na tyle jasny, że w tej opcji po prostu ginął. Został więc zwykłą, matową pomadką. Usta po nim są lekko klejące, ale kolejną zaletą jest trwałość. Bo chociaż kolor nie jest zbyt intensywny to ładnie trzyma się na ustach. 

Występuję w 6 różnych odcieniach. Na pewno chciałabym spróbować jeszcze czegoś mocniejszego, bo jestem ciekawa efektu kolorowania ust flamastrem, kiedy jest to na prawdę widoczne. 
Nie spodziewałam się, że taki kosmetyk może mi się spodobać, jednak warto było dać mu szansę. 
Koszt około 10 euro.




Usta pomalowane dookoła, żeby pokazać porównanie z naturalnym kolorem - widać, ze odcień specjalnie się nie różni od "oryginału"
Przyznam, że trochę dla niego skusiłam się na całe pudełko. 
Ale żeby nie było tak kolorowo trafiłam w opozycji do markera na kosmetyczny bubel jakich mało (przynajmniej w moim odczuciu), ale o nim opowiem Wam innym razem. 

Miałyście kiedyś w swoich rękach marker do ust? Jak się spisał? A może macie innego ulubieńca z kategorii "kolorówka do ust" ?

Copyright © 2014 what's on your mind? , Blogger