Do higieny intymnej? Nie sądzę!

Do higieny intymnej? Nie sądzę!

Kiedy zaczęłam interesować się kosmetykami, szukałam ideałów w każdej kategorii. Aż w końcu przyszedł czas na higienę intymną. Niestety wszystkie kosmetyki na L, F, czy I okazały się kompletnie nie dla mnie. A to podrażnienia, a to skład nie taki jak chciałam. Pewnego dnia trafiłam na peany na temat rossmanowsskiego płynu Facelle.


Na początku był skład. I to taki, któremu ja - samozwańczy domowy ekspert - nie mogłam się oprzeć. Stałam przed półką i studiowałam z telefonem w ręku poszczególne składniki zawarte w każdym rodzaju Facelle. Każdy z produktów, tuż za łagodnymi składnikami myjącymi posiadał kwas mlekowy, czyli LacticAcid. Płyny mogły poszczycić się również obecnością silnie nawilżającej urei, czy regenerującej allantoiny. Moi dwaj ulubieńcy dodatkowo posiadają ekstrakt z awokado i rumianku (sensitive), oraz ekstrakt aloesowy (aloe vera). Zero parabenów, czy PEGów. Dla tak wrażliwych okolic jak intymne taki skład to marzenie.

Sensitive
AloeVera

Używałam płynów jakiś czas, nieświadoma jakie skarby trzymam pod prysznicem. Ale szybko koleżanki zaczęły mnie uświadamiać. Jedna wspomniała o myciu włosów, inna mówiła o myciu twarzy. Na początku miałam opory no bo jak to tak. Aż pewnego dnia skończył mi się żel pod prysznic. Chcąc nie chcąc użyłam Facelle i nic mi się nie stało. Moja skóra miała się całkiem nieźle. Byłam pozytywnie zaskoczone. Kolejny krok - mycie włosów. Warto tu wspomnieć, że serine w składzie to nic innego jak środek kondycjonujący do włosów. Po umyciu moje włosy nienaładowane toną silikonów aż skrzypiały czystością. Miałam mały problem z rozczesywaniem, ale to u mnie nic nowego, więc przymknęłam oko na tą małą niedogodność. A jak to było z myciem twarzy? W pewnym okresie miałam zdecydowanie nasilone problemy z cerą i potrzebowałam czegoś innego, łagodnego. Po pozytywnych doświadczeniach z poprzednimi zastosowaniami skusiłam się na użycie facelle jako żelu do mycia twarzy. I to też okazało się strzałem w dziesiątkę. Było delikatnie, czysto, bez podrażnień i zapychania.
Aktualnie do tej listy dodałam jeszcze mycie gąbeczek i pędzli do makijażu. W tej roli także radzi sobie znakomicie!



Patrząc na ten niepozorny płyn nie widzimy nic specjalnego. Zwykła biała butelka z naklejoną kolorową etykietą. Ale trzeba poznać, żeby odkryć jakie skarby kryje.
Buteleczka jest zamykana na klik co sprawia mi lekki problem z dozowaniem, zawsze wylewam za dużo. Jednak biorąc pod uwagę to, że stosuję facelle do całego ciała, to chyba słowo za dużo nie powinno istnieć. Po za tym cena jest tak przystępna, że nie jest aż tak bardzo szkoda tej kropli więcej. W regularnej cenie płyn dostaniemy za ok 5zł, na promocjach można upolować go jeszcze taniej.
Jeszcze nie przekonałam? Argument z pakowaniem na pewno podziała. Więc wyobraźcie sobie jeden jedyny kosmetyk wielozadaniowy w Waszej wakacyjnej walizce i mnóstwo miejsca na letnie kreacje. Rozwiązanie idealne ;-)


Czy znacie płyn facelle i jego zastosowania? A może macie jakiś inny wielozadaniowy kosmetyk, obowiązkowy w Waszej kosmetyczce?


"Odkryj swój niepowtarzalny styl, Radzka radzi: Tobie dobrze w tym!"

"Odkryj swój niepowtarzalny styl, Radzka radzi: Tobie dobrze w tym!"




Szukając swojego stylu i sposobów na niego trafiłam na kanał Magdy Kanoniak znanej szerzej jako Radzka. Chociaż nie należę do fanów vlogów, to ten jest jednym z nielicznych na które lubię zaglądać. A kiedy któregoś dnia szukałam książkowych nowości i trafiłam na Radzkiej porady w wersji książkowej byłam zachwycona i szybko kliknęłam opcję "Kup". Tak stałam się posiadaczką mini kompendium wiedzy modowej.


Tym razem zacznę od strony wizualnej. Piękne, solidne wydanie: twarda okładka, strony gładkie z połyskiem. Oprócz tekstu dużo zdjęć, które wspomagają naszą wyobraźnię, Książka posiada zakładkę w formie tasiemki - niestety wykończenie było słabe, ale wystarczył supełek i wszystko gra.

O czym pisze Radzka? O wszystkim. Opisała tu wiele zagadnień, o których mówiła w filmikach. Mamy rozdział o sylwetkach, który chyba jest najbardziej popularną serią na vlogu. Jest lista kultowych marek i ich produktów nazwana przez autorkę "Ściągą", a w "Złotej 13" przedstawiono elementy garderoby, które dobrze byłoby mieć w swojej szafie. Oprócz tego jest mowa o kolorach, materiałach, a nawet historia mody w skrócie. Dla raczkujących w temacie zakupów on-line umieszczono krótki poradnik.





"Radzka radzi: Tobie dobrze w tym" czyta się ... szybko. Brakuje mi trochę więcej tekstu, ale mam na uwadze to, że w rękach trzymam poradnik, a nie powieść. A w tej roli książka sprawuje się świetnie. Opisy krótkie i rzeczowe, piękna szata graficzna. To nie jest lektura do poduszki, czytając wszystko za jednym razem nie wyniosłam z niej tyle, ile wyciągnęłam korzystając z poszczególnych rozdziałów "w razie potrzeby". Szczerze polecam. Ta książka wpływa na mnie bardzo inspirująco i jest jedną z grona tych, które przyczyniły się do mojego porządku w szafie.

Znacie Radzką? A może macie inną faworytkę, która lekko i przyjemnie prowadzi Was po temacie mody?
Elderflower EyeGel, kolejny hit z The Body Shop?

Elderflower EyeGel, kolejny hit z The Body Shop?

Przez ładnych kilkanaście lat życia uparcie stroniłam od kosmetyków pod oczy. No bo jak, no bo po co? Minęło ćwierćwiecze, a ja obudziłam się z ręką w nocniku, no bo co to jest tu pod tym okiem? A pod oczami moje drogie pojawiły się już pierwsze worki (chroniczne zmęczenie przy małym dziecku) i pierwsze kurze łapki (no bo jak się śmieję...). I nawet teraz się tłumaczę ze swojego oczywistego kosmetycznego przeoczenia ;)


Składając jakiś czas temu zamówienie w The Body Shop postanowiłam zmienić mój sposób pielęgnacji wrażliwych okolic oczu. Z kilku oferowanych produktów, wybrałam ten, który mianował się hitem. W ten sposób weszłam w posiadanie żelu pod oczy Elderflower.

Kosmetyk ten ma konsystencję żelu. Jest przezroczysty i ma niewyczuwalny moim zdaniem zapach. Zawiera wyciąg z czarnego bzu i z oczaru wirginijskiego. Rozsmarowuję się przyjemnie, nie ma kleistej formuły i szybko wnika w skórę. Jedyna na co należy zwrócić uwagę, to ostrożna aplikacja, bo jeśli znajdzie się w oku nie jest zbyt przyjemnie. Jest dosyć wydajny, używam go średnio dwa razy dziennie, czasem nawet częściej i prawie nic nie ubywa.
Jeśli chodzi o wygląd opakowania nie ma co opowiadać: mały, przezroczysty słoiczek z czarną nakrętką, na której znajdziemy wszystkie informacje. Zauważyłam, że TBS ma słabość do etykiet, które czytamy niczym książkę, warstwa po warstwie, strona po stronie.




A więc moje wrażenia. Jako, że nie mam porównania nie mogę powiedzieć "O tak! To najlepszy kosmetyk jaki miałam!", ale mogę przyznać mu 5/5 za działanie. Skóra jest wygładzona, pierwsze zmarszczki mniej widoczne, a wszelka opuchlizna, cienie i worki zredukowane do zera, nawet po ciężkiej nocy. Lubię też lekki efekt chłodzenia jaki daje. Myślę, że warty był swojej ceny (7,5f), a właściwie jej połowy.
Na pewno nie zamykam się na inne produkty do pielęgnacji okolic oczu, bo wiem, że może tam gdzieś istnieć jakiś hit stworzony specjalnie dla mnie. Jednak Elderflower również zagrzeje u mnie miejsce na dłużej. Polubiłam go.


Jak wspomniałam, szukam ideału pielęgnującego okolice oczu. Czy macie jakiś ulubieńców w tym zakresie?



*no dobra, ze zmarszczkami, trochę przegięłam ;) ale skóra na pewno straciła na jędrności :(
Korea rządzi? Peeling cukrowy do twarzy od SkinFood

Korea rządzi? Peeling cukrowy do twarzy od SkinFood

Przychodzę dziś z kolejnym produktem zakupionym na fali popularności koreańskiej pielęgnacji. Tym razem będzie to peeling cukrowy Black Sugar Mask od Skin Food. Na chwilę obecną w koreańskiej pielęgnacji mamy 1:1 - niezadowalające CC od Lioele i świetny olejek myjący Tony Moly. Jak będzie tym razem?

Na wstępie muszę zaznaczyć, że nie jestem fanką typowych, sklepowych peelingów do twarzy. Dotychczas korzystałam z czystego korundu kosmetycznego, który dodawałam do aktualnie używanych produktów myjących, albo olejków. Z efektów byłam zadowolona, chociaż zabiegu nie wykonywałam zbyt często, bo moim zdaniem korund to typowy zdzierak. Lepiej zostawić go na inne partie ciała.



Na Black Sugar Mask skusiłam się, a jakże, po lekturze słynnych już "Sekretów urody Koreanek", zresztą podobnie jak w przypadku olejku. Za 100g zapłaciłam w promocji trochę ponad 6f, ale cena nie powinna straszyć, poniewaz peeling jest bardzo wydajny.

Od strony technicznej. Peeling zamknięty w plastikowym słoiczku, pod wieczkiem posiada dodatkowe zabezpieczenie. Ma zwarta konsystencję, jednak rozsmarowuje się łatwo i przyjemnie. Czuć grubsze drobinki, jednak po chwili masowania rozpuszczają się one i masaż staję się identyczny jak w przypadku zwykłego produktu myjącego. Jednak nie zmywamy go jak zwykły produkt myjący. Zalecane jest zostawienie go na twarzy przez około 10-15 minut (słowo "mask" w nazwie nie jest przypadkowe").
Skład ma niezły. Nie są to co prawda same produkty pochodzenia naturalnego, ale też nie ma się do czego bardziej przyczepić. Na pierwszym miejscu w składzie znajduję się cukier, co bardzo cieszy bo w końcu to peeling cukrowy. Pojawia się też masło shea, olej meadowfoam, czy olej z orzeszków makadamii.



Według zapowiedzi peeling ma pozostawić skórę miękką, oczyszczoną, pomóc w pozbyciu się zaskórników i w walce z rozszerzonymi porami. I muszę przyznać, że tak właśnie jest. SkinFood bardzo mile mnie zaskoczyło, nie spodziewałam się, że ich produkt tak przypadnie mi do gustu. Już po pierwszym użyciu widziałam efekt, a przy częstszym stosowaniu jest tylko lepiej. Jednak nie mogę powiedzieć bym używała go regularnie - jeśli tylko przytrafia mi się jakaś niespodzianka, odpuszczam, żeby nie narobić więcej szkód niż pożytku. Jedno jest pewne, mój nos i jego okolice wyglądają milion razy lepiej. Przeglądając się w lustrze widzę czystą promienną cerę, a nie rzucające się w oczy rozszerzone pory, czy straszące zaskórniki. Jest to olbrzymi plus na korzyść peelingu i wielka zachęta, aby dalej z niego korzystać.

Kończąc mogę śmiało stwierdzić, że koreańskie kosmetyki jednak wysuwają się na prowadzenie 2:1. I chętnie sięgnę po kolejne, a zapas masek w płachcie już na mnie czeka ;-)




Czy znacie peelingi godne polecenia? Tradycyjne, enzymatyczne? A może coś innego prosto z Korei? Bardzo lubię przyglądać się nowościom :)
Velvet Lippie, czyli sposób na idealne usta

Velvet Lippie, czyli sposób na idealne usta

Całkiem niedawno wspominałam o kilku produktach do ust, które dotarły do mnie przy okazji subskrybcji beauty box-ów. Dziś chciałabym bliżej przedstawić jeden z nich, ten który kolorystycznie pasuje mi najmniej, za to w innych kwestiach nie ma sobie równych.


Velvet Lippie od Absolute NewYork jest matująca pomadką, o idealniej delikatnej i przyjemnej konsystencji. W ofercie producenta występuje w 24 odcieniach, wśród których możemy znaleźć prócz tradycyjnych rożów i czerwieni takie kolory jak miętowe mojito, czy złote finally famous. Pomadka ma składzie substancje nadające wyjątkowej miękkości, optycznie wygładzające usta i zwiększające intensywność koloru.



Sama kiedy tylko ją otworzyłam zrobiłam wielkie buu. Kolor calypso, jaki przypadł mi w udziale, był ostatnim kolorem z palety, którym bym wybrała. Ale nie byłabym sobą, gdybym się nim nie maznęła po czym wspaniałomyślnie oddała mamie. Z tym, że od mamy wrócił szybciej niż poszedł, zanim jeszcze zdążyła go użyć. Stwierdziłam, że kolor to nie aż taki problem. No bo jak tu oddać coś, co nakłada się tak przyjemnie, pozostawia usta miękkie i gładkie, a do tego tak obłędnie pachnie? W ten sposób co kilka godzin podchodziłam do swojej toaletki i nakładałam nową warstwę pomadki. Próbowałam różnych opcji, raz zanurzony porządnie aplikator od razu zbliżałam do ust, raz wyciskałam go prawie do końca, żeby zostało jak najmniej koloru. I właśnie ta druga opcja się sprawdziła. Może to sobie wmówiłam, ale ten kolor zaczął na prawdę nieźle na moich ustach wyglądać.



Jest tylko jeden minus nad jakim ubolewam. Firma Absolute NewYork nie prowadzi wysyłki poz granice swojego kraju. Czekam niecierpliwie na chwilę, kiedy będzie to możliwe, bo 6$ za to cudo nie jest wygórowaną ceną. Na pewno nie za pomadkę idealną, która zastąpi każdy produkt tego typu w kosmetycznie. Niepodważalnie jest to i inwestycja i oszczędność ;-)



A czy Wy spotkałyście się kiedyś z marką Absolute NewYork? A może znacie inny produkt, który może być godnym zamiennikiem dla takiego ideału? Czekam na podpowiedzi, może uda się upolować coś, co będzie mniej problematyczne w dostawie.
Hit The Body Shop - olejek z drzewa herbacianego

Hit The Body Shop - olejek z drzewa herbacianego

Z zakupami w tym sklepie czekałam dosyć długo. Wszystko przez ceny. Nie znałam ich produktów, więc nie wiedziałam, czy kosmetyki są tych cen warte. 
Pewnego dnia odkryłam że TBS zorganizował promocję -40%. Nie było lepszej okazji. W ten sposób stałam się posiadaczką kilku nowych kosmetyków, które ciągle testuję. Wśród nich znalazły się dwa z serii przeznaczonej dla cery z problemami. Sama taką mam, więc wybór był oczywisty.



Jednym z produktów jest lotion na noc, ale o nim napiszę innym razem. Tym razem chciałabym się skupić na słynnym olejku z drzewa herbacianego. To w zasadzie produkt, który skusił mnie na zakupy w tym sklepie. Słyszałam o nim wiele dobrego. 
Chwile po otwarciu paczki olejek był już na mojej twarzy. Największe problemy mam w okolicach brody, więc to na niej się skupiłam.

Olejek stosuję dwa razy dziennie, rano i wieczorem. Na pewno nie mogę mu odmówić działania wysuszającego. Nawet bardzo, przez co muszę uważać przy stosowaniu i dodatkowo nawilżać skórę. Faktem jednak jest, że z niedoskonałościami radzi sobie świetnie. Może być najlepszym pomocnikiem w walce z nimi, pod warunkiem, że będziemy użytkować go z głową. 
W internecie można znaleźć wiele pomysłów na ten olejek. Można dodać kilka kropel do kremu, do szamponu (łupież, przetłuszczanie), czy zmieszać z wodą tworząc w ten sposób mieszankę do tonizowania twarzy. W zasadzie jedyne do czego mogę się przyczepić, to zapach. Jest dosyć charakterystyczny i akurat mi nie przypadł on do gustu. Ale ja mam wybredny nos jeśli chodzi o kosmetyki, więc nie ma co się sugerować :)



Warto dodać, że olejek nie jest 100% olejkiem z drzewa herbacianego. Oprócz niego w składzie znajdziemy substancje zapachowe, czy substancje usuwające zanieczyszczenia z naszej skóry. Mimo, że jestem fanką kosmetyków naturalnych to mi wcale nie przeszkadza. Jedyne, czemu można się przyjrzeć to polysorbate 20, bo u niektórych może działać komendogennie. 


Podsumowując: na chwilę obecną jestem zadowolona, jednak nie aż tak żeby płacić w cenie regularnej 8f/10ml. Produkt działa zgodnie z opisem, jednak kusi mnie wypróbowanie czystej wersji olejku i prawdopodobnie ten czysty olejek bez dodatków wygra.




Znacie ten olejek? A może polecacie inne hity z The Body Shop?
Krótka przygoda z Beauty Box-ami :)

Krótka przygoda z Beauty Box-ami :)



Przez bardzo długi czas opierałam się modzie na beauty boxy, chociaż te kusiły co raz bardziej. W końcu skapitulowałam. W ten sposób stałam się subskrybentką dwóch popularnych w UK marek - GlossyBox, oraz BirchBox.

Pamiętam radość kiedy dzień po dniu przyszły mi moje dwie pierwsze przesyłki. Myślę, że byłaby nie mniejsza , gdyby w środku znajdowały się pomalowane kamienie. Sam fakt otwierania tych "prezentów" miał dla mnie efekt wow.  

W moim pierwszym zamówieniu otrzymałam pędzel Luxie , oraz brązer i rozświetlacz SO SUSAN. Oba produkty mnie zachwyciły i po pół roku, mogę śmiało stwierdzić, że znajdują się w pierwszej piątce ulubieńców.


Oprócz tego jestem bardzo zadowolona z produktów do ust - tint i dwie pomadki, w tym jedna matowa - przegenialna (na pewno o niej jeszcze wspomnę).



Czołówkę zamyka kremik Yu-Be, który ratuje moją wysuszoną skórę. Mam problemy z łuszczeniem w okolicach nosa. Jedno użycie i problem znika. Jest to jedyny produkt, który na pewno zakupie w wersji pełnowymiarowej. 



Szał na kosmetyki z beauty boxów na tym się kończy. Czy jestem zadowolona? I tak i nie. Tak, bo w końcu miałam możliwość samej sprawdzić ten fenomen. Prędzej, czy później i tak by do tego doszło. Z drugiej strony jestem na nie. Pieniądze wydane na te pudełka spokojnie starczyłyby na zakup pełnowymiarowych produktów dostosowanych konkretnie dla mnie i w aktualnej chwili potrzebnych. No i otwieranie świadomego zamówienia z dowolnego sklepu cieszy mnie tak samo, jak rozpakowywanie tej wielkiej kosmetycznej niewiadomej. 
Jednak nie żałuję. Na własnej skórze mogłam się przekonać, że wolę być świadomą konsumentką, a zakupy robić przemyślane. Nie mówię nie, być może kiedyś jeszcze jakiś box mnie skusi, ale będzie to raczej zakup jednorazowy, po uprzedniej analizie zawartości ;) 


Na koniec dzisiejszy, ostatni już GlossyBox, który natchnął mnie do napisanie tego postu. Nie wiem, czy oni wyczuli nasze rozstanie, ale muszę przyznać, że jest idealnie. 


I tak stałam się posiadaczką:
emulsji z filtrem dla skóry wrażliwej, 
kolejnego genialnego tint-u, 
kremu na dzień pod oczy, redukującego worki i efekt niedospania, 
boskopachnącego balsamu po opalaniu
i gąbki konjac :)

Pełnowymiarowych produktów 4/5
Poszukiwanych 5/5 ;-) 


A Wy znacie, korzystacie z urodowych pudełek? Jakie jest Wasze podejście do tego typu niespodzianek? 

Szafa w wersji SLOW

Szafa w wersji SLOW

Do niedawna miałam małą obsesję na punkcie kupowania ubrań. Jedne kupowałam inne oddawałam. Zdarzało się, że te oddawane wciąż miały metki. Pewnego dnia stwierdziłam, że już wystarczy. Zaczęłam szukać, czytać i dociekać w jaki sposób skończyć z tym nałogiem. W ten sosób trafiłam na bloga Style Digger. Lektura bardzo mnie wciągnęła. Doczytałam, że autorka wydała też swoją książkę, która postanowiłam kupić. I tak wszystko się zaczęło.



Na początku były porządki. No bo czy ja na prawdę będę chodziła w tym zielonym swetrze? Przecież nie jestem ani fanką zieleni, ani swetrów. A to, że został kupony na promocji wcale go nie upoważnia do zajmowania miejsca w mojej szafie. Zielony sweter został spakowany do worka, podobnie jak 75% innych rzeczy. Zbiegło się to w czasie z wyprowadzką do innego kraju, więc motywację miałam podwójną - odgruzować szafę i ograniczyć bagaż. Byłam zadowolona z efektu.



A później zamieszkałam w Anglii.

Wszyscy znamy kuszące reklamy i wyprzedaże. A tutaj atakują mnie one z każdej strony. I niestety znów wpadłam. Może nie do tego stopnia co poprzednim razem, ale jednak. I tym razem z pomocą przyszła mi Kasia Tusk i jej Elementarz Stylu. Książka była zupełnie inna od Slow Fashion. Ale inna nie znaczy gorsza. Joasia zaczęła coś, co Kasia dokończyła - przynajmniej w moim przypadku.
Po przeczytaniu książki drugiej autorki stanęłam przed moją szafą i wyciągnęłam z niej każdą jedną rzecz. I wszystko przymierzałam, tworzyłam zestawy. W ten sposób zostałam z kilkoma (w większości gładkimi) T-shirtami, jedną elegancką bluzką, żakietem, bluzą sportową i kurtką jeansową. W szafie zrobiło się luźniej, a ja uznałam, że nie potrzebuję więcej. I faktycznie tak jest! Lecąc na tydzień do Polski zabrałam ze sobą zaledwie plecak w którym obok zestawów na każdy dzień zmieściłam też kosmetyczkę.



Jak to się stało?
Lektura "Slow fashion" dostarczyła mi teorii, podpowiedziała co zrobić i jak, żeby było dobrze. Wytłumaczyła, że nie potrzebuję niedomykającej się szafy, żeby być szczęśliwą. "Elementarz Stylu" pomógł mi za to zdefiniować mój styl, tak żeby moje porządki miały jakiś sens. Uważam, że obie książki stanowią świetny duet i szczerze je polecam.
Teraz czas na kolejne wyzwanie, garderoba utworzona z pomocą Paryskiego Szyku ;)

A czy Was też dopadła moda "slow"? Może znacie inne lektury pomocne w walce z bałaganem i w szafie i w życiu?

Olejek myjący. Koreańskie cuda, podejście drugie.

Olejek myjący. Koreańskie cuda, podejście drugie.

Jakiś czas temu pisałam tu o podkładzie CC prosto z Korei, który nie spełnił moich oczekiwań. Na równi z nim zaczęłam używać też olejku myjącego Floria Nutra-Energy z Tony Moly.



Na początek zaznaczę, że z olejami bardzo się lubię. Długo byłam fanką metody OCM, a moje mixy z olejku rycynowego, czarnuszki i tamanu były przeze mnie uwielbiane. Z czasem poprzestałam na olejku rycynowym, który był zmywany mydłem aleppo. I wtedy trafiłam do świata koreańskich kosmetyków.

Podczas wertowania różnych stron tworzyłam swoją listę kosmetyków, które muszę sprawdzić za wszelką cenę i takich, które sprawdzę jeśli wpadną mi w ręce. Na jej szczycie znalazł się właśnie olejek Florii. Po pierwsze przez opinie, po drugie przez prezentowany efekt działania, a po trzecie przez to, że jest olejkiem ;)



Pierwsze użycie było dla mnie zaskoczeniem. Ja, przyzwyczajona do olei o konsystencji dosyć zwartej miałam na ręku produkt, który przelewał mi się przez palce. W pierwszym odruchu pomyślałam "oj niefajnie", ale za chwilę byłam kupiona, bo dzięki temu olejek idealnie rozsmarowywał się na całej twarzy i świetnie pomagał przy jej masowaniu. Ze spłukiwaniem też nie było (i nadal nie ma) żadnego problemu. Wystarczy letnia woda. Później aleppo i ta dam! buzia jest idealnie czysta. Znaczy to mniej więcej tyle, że produkt działa jak należy i za to olbrzymi plus. Do tego dodam, że jest bardzo wydajny. Ma niezłą pompkę, którą trzeba co prawda wyczuć, ale potem współpracuje się świetnie. Używam go dwa razy dziennie od kilku tygodni i dopiero zwróciłam uwagę, że coś tam ubyło. To bardzo dobrze, bo inaczej musiałabym narzekać na cenę.
Jest tylko jedna rzecz, która mnie we Florii nie przekonuje- zapach. Nie wiem czy to tylko moje skojarzenie, ale ja czuje zapach salonu fryzjerskiego, gdzie chwile wcześniej była wykonywana trwała. Trochę mnie to dziwi, bo z nazwy spodziewałam się zupełnie innych doznań zapachowych. Ale nie można mieć wszystkiego.



Podsumowując: jeśli jesteście fankami olejków myjących, to ten jest bardzo fajną opcją, Jest delikatny, nie podrażnia okolic oczu. Jest wydajny. Ma ciekawą konsystencję, którą umożliwia dokładne rozsmarowanie na całej skórze. Jeśli go skończę (kiedyś), to prawdopodobnie kupę ponownie.

A czy Wy miałyście przyjemność stosować olejki myjące? A może jesteście fankami metody OCM?

Copyright © 2014 what's on your mind? , Blogger